Wyszedł właśnie nowy album Eminema. Nazywa się Revival. Zaraz do niego przejdziemy. Najpierw jednak cofnijcie się i posłuchajcie „White America” z The Eminem Show, albumu, który zwiastował Revival 15 lat wcześniej; albumu, który ostrzegał nas, że Eminem na zawsze stanie się tłuczącym, sztywnym twórcą hitów, a co ważniejsze, że jego polityczni potomkowie staną się białym tłumem wrogich, niezadowolonych dziwaków, którzy wezmą wszystkie „ironiczne” prowokacje swojego ulubionego rapera i uczynią je śmiertelnie poważnymi, nawet jeśli Eminem tylko żartował.
Wydany w 2002 roku „White America” był otwartym listem Eminema do „tak wielu skurwiałych ludzi, którzy czują się tak jak ja”, którzy „mają takie same poglądy i dokładnie takie same przekonania”, te przekonania obejmują wolność słowa, prawo do obrażania i ogólny sceptycyzm wobec polityków. Po krótkim, gardłowym skeczu, „White America” otwiera „The Eminem Show”, diamentowo certyfikowany album, który zaznaczył transformację białego rapera z niedorosłego prowokatora w bóstwo o rozmiarach areny, które porusza się w estetyce rapu, rocka i popu jednocześnie. Jeszcze przed „The Eminem Show”, wiele utworów Eminema było gestami populistycznej antypolityki i postpartyzanckiego buntu, ale „White America” było pierwszą, wielką, spójną artykulacją politycznego „gniewu” rapera z Detroit, który wcześniej kierował „w żadnym konkretnym kierunku”. To język politycznego przebudzenia. „Nigdy nie śniłbym, że za milion lat zobaczę / Tak wielu skurwysynów, którzy czują tak jak ja”, rapuje Eminem.
Piętnaście lat po wydaniu „The Eminem Show” i „White America”, amerykańska polityka jest opanowana przez prawicowych, wyglądających jak Eminem skurwysynów. Alt-right to luźny, amorficzny ruch definiowany głównie przez młodych, białych mężczyzn, dla których trolling jest sztuką, rekreacją i ideologią; młodych, białych mężczyzn, których największym wkładem w społeczeństwo jest shitposting. Te reakcyjne trolle brzydzą się anty-OP-owską polityką Eminema i nigdy nie wyznałyby, że kochają jakąkolwiek część czarnej kultury tak bardzo, jak Eminem kocha hip-hop. Ale, poza tym, wszyscy naziści z imageboardu są w pewnym sensie dłużnikami Eminema; ich neo-shock jock, anty-PC razzing jest językiem, którego nauczyli się, chętnie lub nieświadomie, od Eminema. W międzyczasie Eminem odszedł od hipermęskich prowokacji, które przyniosły mu niesławę pod koniec lat 90-tych; teraz szykuje się do walki z prezydentem Donaldem Trumpem, ponieważ przebudowuje swoją własną, trollowatą, post-południowoparkową ideologię tak, by była trans-integracyjna. (Powiedziałbym, że Eminem się rozwinął, ale publiczne persony to nie ludzie, to persony; one nie rosną, one się dostosowują). Tak więc alt-prawicowe trolle brzmią jak te stare nagrania Eminema, tak jak Eminem brzmi teraz raczej niepodobny do siebie.
Nowy album Eminema, Revival – wydany w ostatni piątek – jest najbardziej popowym albumem, jaki wydał od czasu Recovery, a jego prezydencka wendetta przeciwko Trumpowi przypomina antybushowskie postulaty, które zainspirowały szczytowe utwory Eminema, takie jak „White America” i „Mosh”. Na jego późniejszych projektach – „Hell: The Sequel (z Bad Meets Evil), The Marshall Mathers LP 2 – Eminem dokonał wspaniałych, pracochłonnych popisów technicznego kunsztu i zręczności, które na pewno podobają się zatwardziałym fanom Eminema, ale te pozbawione haków, zdyszane próby liryczne wydają się istnieć głównie dla własnej gratyfikacji Eminema. Słuchając tych ostatnich albumów Eminema można poczuć się trochę tak, jakbym oglądał kogoś, kto pilnie ćwiczy swój wpis do Księgi Rekordów Guinnessa. Na szczęście „Revival” jest pod tym względem nieco zrelaksowany, ponieważ pop i polityka mają pierwszeństwo. „Tragic Endings” – z udziałem Skylar Grey, ulubionej wokalistki hip-hopu w średnim wieku – to pełen złości rodzaj rapowo-rockowej ballady, która zapewniła Eminemowi komercyjną nieśmiertelność, nawet gdy jego podstawowe zasady rapu beznadziejnie wychodzą z mody. „River”, z udziałem ostatnio szczęśliwego Eda Sheerana, dodaje trochę faux-country twangu do crossoverowej mieszanki Em’a. „Like Home”, kolejny rah-rah popowy temat, otwiera się delikatnym pianinem, telegrafując nieszkodliwy klimat, ale potem Eminem szybko zmienia piosenkę w pełny roast Trumpa, patriotyczne wezwanie do broni „gdzie spotyka się terroryzm i heroizm”. Tak, ta piosenka to prezydencka groźba śmierci z udziałem Alicii Keys. Najcięższym przewinieniem płyty nie jest zdrada, ale raczej wielokrotne drwienie z Trumpa za pomocą młodzieńczych obelg, które służą jedynie podkreśleniu ogólnej niezwyciężoności Trumpa wobec krytyki.
Jest mi trochę trudno rozeznać, czy Eminem przynęca Trumpa z prawdziwego poczucia pilności, czy po prostu dlatego, że czyta powiadomienia push jak reszta z nas i wie, że łatwo wejść w cykl wiadomości, kiedy je widzi. W październiku Eminem rozpoczął rollout swojego albumu, wykonując BET freestyle dis skierowany do Trumpa. Nieoficjalnie zatytułowany „The Storm,” freestyle był pierwszym, założę się, że większość ludzi słyszała o sprzeciwie Eminema wobec Trumpa, chociaż on również dissował Trumpa podczas kampanii prezydenckiej w 2016 roku z piosenką „Campaign Speech.” „The Storm” to szorstki, ale wciągający zegarek: pewny siebie wyczyn krytyki politycznej, ale zająknięty i zardzewiały kawałek rapowania od białego faceta, który porusza się i ubiera bardzo podobnie do rapera sprzed lat. Nie jest jasne, gdzie Eminem pasuje, i gdzie on sam myśli, że pasuje, w tak zwanym dyskursie. Jego waśń z Trumpem była niezręczna i bezcelowa. Po pierwsze, ta waśń była dość jednostronna. Trump będzie tweetował obelgi na temat prawie każdego, a jednak nie zawracał sobie głowy odpowiedzią na Eminema. „Czuję się tak, jakby nie zwracał na mnie uwagi”, raper z Detroit powiedział Shade 45 pięć tygodni po tym, jak jego freestyle BET poszedł wirusowo. „Tak jakby czekałem, aż coś powie, a z jakiegoś powodu nic nie powiedział”. To tak, jakby Eminem i Trump byli biegli w tej samej sztuce przyciągania uwagi, i choć raz w życiu, Trump wie lepiej, niż żartować z flagującego, zdesperowanego trolla.
Opozycja Eminema wobec Trumpa nie jest jedynym jednostronnym dialogiem na Revival. Przez cały czas Eminem zmusza się do rozmowy ze współczesnymi trendami gatunkowymi -rapowymi bitami, przepływami Migosów i „wokalnością” – tylko po to, by odkryć, że praktycznie nikt, kto jest na nie nastawiony, łącznie z twórcami tych trendów, nie przejmuje się postulatami Eminema za lub przeciw nim. Niestety, Eminem jest bezpaństwowcem. Żyje na narzuconym sobie wygnaniu, więc wydaje się, że swoją post-Trumpową politykę ukształtował w dusznej popowej kwarantannie. Pomiędzy cyklami albumów Eminem ukrywa się przed prasą, nie ma więc narracji dojrzałości, nie ma politycznego odkupienia, które poprowadziłoby słuchaczy w kierunku dobrego powodu, aby poważnie potraktować post-Trumpową politykę Eminema. Osiemnaście lat temu Eminem powiedział, że wyrwał Hillary Clinton migdałki i na siłę nakarmił ją sherbetem. Wiem, że Ice Cube i reszta N.W.A rzucali podobne obelgi, ale ich obelgi wynikały ze spójnej krytyki białej supremacji, a Cube musiał zrobić kilka dekad komedii familijnych i wywiadów PG-rated, zanim nie-czarne, nie-hip-hopowe media zaczęły nucić jego pro-czarną politykę w głównym nurcie. Stopniowo Ice Cube przystosowywał się na naszych oczach. Ale Eminem hibernuje prywatnie. Więc kiedy pojawia się ponownie w grudniu 2017 roku z pretensjami do Trumpa za próbę zakazania transgenderowym rekrutom zaciągania się do wojska – przekonanie, które nie wynika naturalnie ze wszystkiego, co wiemy o Eminemie wcześniej – nie uderzy to większości słuchaczy jako jakaś porywająca kulminacja jakiegoś desperacko potrzebnego łuku odkupienia. Brzmi to po prostu gwałtownie, niechcianie, niezręcznie i oderwanie od rzeczywistości. Brzmi jak wiele parodii białych raperów, których Eminem kiedyś zawstydził.
Pod koniec lat 90-tych Eminem stał się najbardziej prowokacyjnym raperem od czasów Ice Cube’a. Ale prowokacje Eminema były tak popularne wśród białych słuchaczy, że media głównego nurtu z radością je emitowały – jako wywiady, teledyski, jako nowatorski brandcraft millenialsów. W listopadzie 2004 roku George W. Bush wygrał reelekcję, a MTV wyemitowało godzinny program specjalny, The Shady National Convention, który spoofował pompatyczność i nonsensowność konwencji głównych partii. Naturalnie, The Shady National Convention nominowało Eminema, tytułowego Slim Shady, na prezydenta Stanów Zjednoczonych. W mdłym i hałaśliwym przemówieniu Eminem zostaje przedstawiony przez nikogo innego jak Donalda Trumpa – prawdziwego Donalda Trumpa, a nie jego imitację. Trump, tak zwany przewodniczący Połączonych Szefów Gotówki, chwali Eminema jako „zwycięzcę”. I to wszystko; na tym kończy się jego występ. Następnie Eminem wygłasza krótkie uwagi o wiecznym trudzie, nadziei i sobie samym. Jest to głupi kawałek parodii Bulworth, który najwyraźniej nie został napisany dla potomności, a teraz zestarzał się tak słabo, że nie mogę zdecydować, czy jest bardziej czy mniej zabawny z perspektywy czasu w porównaniu z tym, kiedy został wyemitowany po raz pierwszy. Jako satyra, cała rzecz jest żartem, który rozwija się bez końca do melodii bezmyślnego aplauzu. Nie było żadnego prawdziwego, znaczącego punktu dla Konwencji Narodowej Shady. Eminem i Trump kpią z frywolności i pretensji prawdziwych polityków, ale zdają się też celebrować własną ignorancję. The Shady National Convention było stoner comedy. „The Storm” i Revival to zimna jak kamień, trzeźwa krytyka, do której Eminem nie nadaje się.
Problem z przyjęciem tego rodzaju cynizmu, zwłaszcza tak wcześnie, jak zrobił to Eminem, polega na tym, że kiedy jesteś gotowy go odrzucić, on już odszedł i cię zdradził. Nagle twój kraj opanowali naziści, a twój gwiazdor stał się ich nowym wzorem do naśladowania. Jest już za późno. Dręczyciel wygrał. Apatia zwyciężyła. Biała Ameryka przetrwała.