Tegoroczne obchody 4 lipca przyjdą obciążone raczej większą złożonością niż zwykle, i to również po obu stronach Atlantyku. Upamiętnienie niepodległości od rządów brytyjskich w 2018 roku odbędzie się zaledwie dziewięć dni przed tym, jak Donald Trump przekroczy Atlantyk na rozmowy ze swoją brytyjską odpowiedniczką, Theresą May. Po corocznym świętowaniu zerwania stosunków oboje wezmą udział w spektaklu wspólnoty: jako że Dzień Niepodległości toruje drogę specjalnym relacjom.
Zważywszy na wyjątkowo słabą znajomość historii przez Trumpa – jest to człowiek, który niedawno zapytał, czy Kanadyjczycy spalili Biały Dom w 1814 roku – prawdopodobnie nie będzie on świadomy żadnych napięć między nadchodzącymi wydarzeniami z 4 lipca a tymi z 13 lipca (data jego wizyty w Londynie). Jeśli jednak jego doradcy zajrzą do podręczników historii, by przemyśleć tę zbieżność czasową, mogą być mile zaskoczeni. Podczas gdy wielu Amerykanów jednoznacznie świętuje 4 lipca jako narodowe wydarzenie oznaczające niezależność od „ojczyzny”, w Wielkiej Brytanii dzień ten od dawna jest okazją do celebrowania anglo-amerykańskich więzi. Jak to może być jedno i drugie?
Wszystko sprowadza się do tego, jak dokładnie rozumiemy pochodzenie i przyczynę Rewolucji Amerykańskiej. Dla wielu Amerykanów wojna o niepodległość była sprawiedliwym konfliktem przeciwko despotycznemu i perfidnemu wrogowi, narracją niepodległości sławioną w filmach takich jak „Patriota”. W tym ujęciu ojcowie założyciele byli wyjątkowymi i przykładnymi Amerykanami, prowadzącymi bohaterskich farmerów w sprawie narodowej niezależności od Imperium Brytyjskiego.
Problem z tą koncepcją polega na tym, że dopiero stosunkowo późno, w połowie lat siedemdziesiątych XVII wieku, kolonialni przywódcy amerykańscy faktycznie zdecydowanie opowiedzieli się za pełną niepodległością. A nawet kiedy już to zrobili, wielu z nich nadal miało trudności z całkowitym odrzuceniem swojej tożsamości „Anglików” za oceanem, podczas gdy znaczna część amerykańskiej populacji pozostała albo lojalna wobec korony, albo starała się unikać wyboru strony tak długo, jak to było możliwe.
Dlatego też przywódcy rewolucji początkowo tak chętnie twierdzili, że walczą o uzasadnione prawa „Anglików”: nie być opodatkowanym bez zgody, prawo do rządzenia przez wybranych przedstawicieli. Nawet George Washington, głównodowodzący armii kontynentalnej, a później pierwszy prezydent, uważał się za lojalnego Anglika aż do lat siedemdziesiątych XVII wieku.
W późniejszych latach takie idee straciły na znaczeniu. Waszyngton został wyniesiony do rangi amerykańskiego półboga, a w XIX wieku 4 lipca rozwinął swoją nowoczesną formę i funkcję: asertywnego narodowego rytuału, który celebrował amerykańską odmienność i wyróżnienie. Mimo to starsza idea, że niepodległość była pierwotnie sprawą „angielską”, utrzymywała się tu i ówdzie, zakorzeniona w słynnym języku użytym przez Thomasa Jeffersona w Deklaracji Niepodległości (co sugerowało jego wychowanie w pewnych ideałach „anglosaskich” praw), w strukturach Konstytucji USA (w tym w dwuizbowym systemie politycznym) oraz w korzeniach systemu sądowniczego w angielskim Common Law.
To wszystko oznaczało, że kiedy USA i Wielka Brytania rozwijały później coraz bliższe kontakty dyplomatyczne, 4 lipca był gotowy do reinterpretacji.
Najlepsi z przyjaciół
Kluczowy moment nastąpił 4 lipca 1918 roku, kiedy Amerykanie i Brytyjczycy walczyli jako sojusznicy na froncie zachodnim. W Londynie różne wpływowe osobistości skorzystały z okazji, by powrócić do historii amerykańskiej niepodległości. Na przykład Winston Churchill, późniejszy najsłynniejszy orędownik „specjalnych stosunków”, z radością powiedział zgromadzonym anglo-amerykańskim dygnitarzom, że Brytyjczycy są teraz „szczęśliwi wiedząc, że angielska kolonia ogłosiła niepodległość pod rządami niemieckiego króla”. Gdy wygłaszał to przemówienie, budynki rządowe w całym Londynie i Imperium Brytyjskim dumnie powiewały Gwiazdami i Pasami.
Brytyjskie roszczenia w sprawie niepodległości Ameryki były kontynuowane w kolejnych latach. W 1921 r. Lord Curzon, minister spraw zagranicznych, z radością ogłosił Waszyngtona „wielkim Anglikiem”, poświęcając pomnik pierwszego prezydenta na Trafalgar Square. Podobne słowa padły kilka dni wcześniej, gdy zgromadzeni politycy i dyplomaci otworzyli dom przodków Waszyngtona w Northamptonshire, Sulgrave Manor, jako anglo-amerykańskie sanktuarium.
Do czasu obchodów dwusetnej rocznicy niepodległości Stanów Zjednoczonych w 1976 r. brytyjska elita polityczna była dobrze przygotowana, by sprostać wyzwaniu świętowania 4 lipca. W mistrzowskim posunięciu politycznego symbolizmu rząd podarował USA kopię Magna Carta. Przesłanie było jasne: podczas gdy słynny tekst Jeffersona wydawał się oznaczać moment transatlantyckiego zerwania, w rzeczywistości ujawniał głęboką historię anglo-amerykańskiej więzi. Deklaracja Niepodległości stanęła obok dokumentu podpisanego w Runnymede w 1215 roku w panteonie angielskiej historii konstytucyjnej.
Czy podobne roszczenie do amerykańskiej niepodległości pojawi się w wypowiedziach i przedstawieniach związanych z lipcową wizytą Trumpa w Wielkiej Brytanii? May z pewnością podąży za precedensem i będzie świętować więzi „specjalnych relacji”; Trump prawdopodobnie będzie bluzgać, odwzajemniać się i mówić o swoich szkockich korzeniach. Jednak w natywizmie Trumpa nie ma czasu ani miejsca na ekspansywną anglofilię, a on i May nie znaleźli jeszcze ideologicznego ani osobistego pokrewieństwa, jakim cieszyli się Margaret Thatcher i Ronald Reagan. W tym Dniu Niepodległości specjalna relacja może przegrać.